Publikuję ją taką jak w wersji oryginalnej, ponieważ teraz wiele bym w niej zmienił i rozwinął fabułę bo parę fragmentów mi się nie podoba dzisiaj.
Ale zmieniał nie będę bo mi się nie chce :)
Dzisiaj część 1 - na kolejne zapraszam już niedługo :)
Z góry przepraszam za znaki interpunkcyjne w niewłaściwych miejscach...
Ten dzień był wyjątkowo pechowy dla Pola.
Nie dość, że musiał zostać po godzinach nad głupią kalkulacją, którą musiał przygotować na jutro, to w dodatku utknął z powodu paska klinowego, który akurat teraz musiał się zerwać i to
zaledwie kilka kilometrów przed domem.
Pol nie miał innego wyjścia jak „wziąć nogi za pas” i resztę drogi pokonać pieszo. Nie byłoby w tym nic szczególnego ponieważ Pol często robił sobie piesze wycieczki ale tym razem nie był zbytnio zadowolony bo nie dość, że był zmęczony, nie mówiąc już o późnej porze, to na dodatek łąka którą musiał przejść, była nasiąknięta wodą jak gąbka, a to za sprawą deszczy, które są normalnością o tej porze roku.
- Na dodatek jeszcze ta przeklęta mgła – powiedział sam do siebie.
Pol mieszkał na dziewiczym terenie stanu Chiapas w południowej części Meksyku, na farmie po swoim dziadku, którego często tu odwiedzał. Jego decyzja o zamieszkaniu na tym odosobnionym obszarze była wyjątkowo łatwą decyzją. Już jako mały chłopiec bardzo kochał przyrodę i to miejsce, natomiast nie znosił dużych skupisk ludzi, które są cechą charakterystyczną miast, toteż kiedy otrzymał propozycję pracy w niewielkim mieście Tapachula, porzucił rodzinne strony Los Angeles i osiedlił się tutaj, jakieś sto kilometrów od miejsca pracy.
***
Pol posuwał się powoli. Nogi grzęzły mu w powstałym od deszczu błocie. Gdyby nie niewielka latarka, musiałby się przedzierać w zupełnych ciemnościach, choć i tak niewiele widział z powodu gęstej mgły ograniczającej widoczność do kilkudziesięciu metrów.
Zostało mu zaledwie sto metrów do końca błotnistej łąki, gdy nagle stracił grunt pod nogami i runął razem z osuwającym się błotem w dół.
- Niech to szlak – wymamrotał wypluwając przy tym błoto z ust, które chlusnęło mu prosto w twarz.
Próbując wygramolić się z dziury, kolejna warstwa ziemi osunęła się, odsłaniając wąski na pół metra korytarz, ciągnący się jakieś dziesięć metrów lekkim ukosem w dół.
- A to co? – zapytał samego siebie.
Pola aż zamurowało gdy w głębi dostrzegł niewielkie światło.
Wyłączył latarkę, która i tak słabła z każdą chwilą i począł odwalać zwały ziemi by dostać się do środka.
Gdy w końcu utorował sobie drogę, wolno i niepewnie ruszył naprzód, obijając się co chwilę o wystające ze ścian kamienie.
Sącząca się po ścianach woda znikała gdzieś w podłodze, która była wyłożona czymś w rodzaju żwiru. Tunel wydawał się nie mieć końca.
Pokonawszy zimny i wąski korytarz, Pol stanął jak wryty.
c.d.n. :)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz